Kamienica nasza mieści się przy ul. Mianowskiego 15 w dzielnicy Ochota w Warszawie. Wzniesiona w 1928 roku, wg projektu architekta Wacława Wekera, urodzonego w 1891 roku w Krasiłowie. Absolwent Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, studiował również na Wydziale Architektury w Szkole Sztuk Pięknych w Paryżu. Po studiach pracował w biurze architektonicznym dyrekcji warszawskich PKP. W czasie powstania warszawskiego walczył w oddziale „Kuleszy” batalionu „Kiliński”. Został ranny podczas walk i zmarł 20 sierpnia 1944 roku w szpitalu w gmachu PKO przy ul. Świętokrzyskiej.
Historyczna nazwa obiektu to „Dom Spółdzielni Inżynierów Byłego Ministerstwa Kolei Żelaznych”. W nocy z 1-go na 2-go sierpnia 1944 roku w kamienicach pomiędzy ulicami Mianowskiego, Pługa, Wawelską i Uniwersytecką zaczął się tworzyć zwarty ośrodek powstańczy, nazywany później „Redutą Wawelską”. Przedmiotowy budynek pod adresem Mianowskiego 15 zamienił się w twierdzę, zabarykadowano okna, drzwi oraz główną bramę. Obok fabryki Monopolu Tytoniowego przy ul. Kaliskiej 1, był to jeden z najważniejszych punktów oporu Powstańców Warszawskich w czasie sierpniowych walk na Ochocie. Dowódcą oddziału był ppor. Jerzy Gołębiewski, pseudonim „Stach”. Podczas walk budynek był ostrzeliwany oraz popalany, znacznie ucierpiała część od ul. Wawelskiej i róg Pluga. Obrona Reduty trwała jedenaści dni, po tym czasie gdy zabrakło amunicji, oddział został zmuszony do podziemnej ewakuacji. Podczas ewakuacji ranny w głowę został dowódca Jerzy Gołębiewski, który zmarł w kanałach. Kilka godzin po ewakuacji i wywieszeniu przez mieszkańców białej flagi, do budynku wtargnęły oddziały RONA. Zamordowani zostali wszyscy ranni mieszkańcy, cywile, dozorca oraz ks. prof. Jan Salmucha, który świadomie pozostał z mieszkańcami na pewną śmierć.
Poniżej zamieszczono wspomnienia uczestników wydarzeń, obrony Reduty i ewakuację kanałami (źródło [8]):
Halina Donath ps. „Kotka”, sanitariuszka Wojskowej Służby Kobiet, ur. W 1926 roku.:
„Ulica Uniwersytecka była pod obstrzałem z domu akademickiego. Tam, gdzie jest teraz boczne wejście do skrzydła, był bunkier, który trzymał pod ogniem całą Uniwersytecką. Przeszłam na Mianowskiego 5 do domu przyjaciół, gdzie zastałam nasz patrol sanitarny złożony z moich koleżanek klasowych, z którymi zresztą razem zdawałyśmy maturę. I przyszedł jakiś nieznany łącznik. Nikt nie wiedział, skąd on jest, kto on jest. Siedział i tak jakby trochę się bał. Ja tam wytrzymałam dwa dni, ale rwałam się do siebie, na drugą stronę Uniwersyteckiej, a ten łącznik mi nie dawał. Więc chodziłam z dziewczętami z patrolu, opatrywałyśmy rannych, którzy byli umieszczeni po prywatnych mieszkaniach na Mianowskiego. Ten łącznik wreszcie do mnie powiada >To jest rozkaz, proszę tu zostać. A ja nie wiem, kto pan jest i pan mi nie będzie wydawał rozkazów, bo ja mam swoich przełożonych.< Ponieważ tam strzelali do wszystkich, którzy przechodzili Uniwersytecką w nocy, o zmroku, to ja poszłam o siódmej rano. Stanęłam za rogiem domu na rogu Uniwersyteckiej i Mianowskiego (…) Wyjrzałam, spokój, cisza, przeżegnałam się i poleciałam. I czułam się nawet trochę dotknięta, bo nikt nie fatygował się za mną strzelić. Przeleciałam, a za mną poleciała moja mama i też przebiegła. Przebiegłyśmy na Mianowskiego 15 [„Reduta Wawelska”] Tam wszystko zabarykadowane, okna parterowe zasypane ziemią, brama zamknięta. Zameldowałam się tam pod oknem, chłopcy się wychylili i rzucili mi kawałek liny, a na końcu liny kawałek jakiejś takiej połamanej drabinki, żeby te pierwsze kroki po drabince zrobić. I tu się zaczęła historia nieprawdopodobna, moje koleżanki potem umierały ze śmiechu, dlatego że w szkole, jak była lekcja gimnastyki i trzeba się było przesuwać na belce na rękach, chwytami rąk, to jak była moja kolej, to one od razu podstawiały materac, bo wiadomo było, że zlecę zanim zrobię dwa chwyty, miałam zawsze bardzo słabe przeguby rąk. A tu po tej linie wlazłam. Jak potem weszła moja mama, już nie wiem, ale poleciałam od razu do szpitala meldować się, że jestem. Tam zaraz za mną poleciał ten łącznik (chyba ten, nie wiemy, jakiś łącznik zakręcony tym, że myśmy przeszły) i jego położyli na miejscu. I spadła mu czapka
Było podejrzenie, że miał jakiś meldunek, może w tej czapce. Jedna z naszych sanitariuszek, pseudonim „Grażyna”, wbrew rozkazowi wyszła po niego na ulicę i została śmiertelnie ranna. Chłopcy jakoś zdołali ją wciągnąć. Leżała, umierała parę godzin, miała przestrzeloną wątrobę. Spowiadała się głośno, najcięższy jej grzech „Nie posłuchałam rozkazu”. Straszna jej śmierć była. Wtedy zrozumiałam, skąd się wziął mit o Prometeuszu, któremu sęp wyżerał wątrobę. Człowiek z przestrzeloną wątrobą nie traci przytomności. To było wstrząsające. Wstrząsające…
Potem już zostałam w tej reducie jako sanitariuszka (w ogóle medycyny nie kocham, więc jak tylko była okazja, to się przeniosłam do łączności), ale nie wychodziłam poza teren bloku. Zresztą łączność była tylko do nas, jedna osoba przychodziła z Filtrowej tam i z powrotem, a na zewnątrz nie było łączności. Z zachwytem przeszłam do tej łączności i w szpitalu już byłam tylko dorywczo. Broniliśmy się w Reducie do 11 sierpnia. Ponieważ było wiadomo, że my się tam długo nie utrzymamy – było około dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, nas trzydzieści mniej więcej, bo były uliczne patrole sanitarne, które się też schroniły i nie wiadomo było, jak to się skończy. Wobec tego już od szóstego zaczęto przygotowywać ewakuację kanałami. Była cudowna współpraca (…) Rządziła właściwie tak zwana Rada Wojskowa, bo młodsi dowódcy chcieli oddać starszemu dowodzenie, on nie przyjął i razem rządziła Rada Wojskowa. Kiedy już wszystkie środki obrony były wyczerpane, łącznie z tym, cośmy znaleźli na terenie domu, dozorca domu, pan Buczek, wskazał nam miejsce, gdzie w 1939 roku żołnierze zakopali amunicję. To się wykopało, cały sanitariat siedział i czyścił naboje i jeszcze do 11 sierpnia udało nam się dotrzymać. Wobec tego już od szóstego zaczęto przygotowywać ewakuację kanałami. Była cudowna współpraca (…)Rządziła właściwie tak zwana Rada Wojskowa, bo młodsi dowódcy chcieli oddać starszemu dowodzenie, on nie przyjął i razem rządziła Rada Wojskowa. Kiedy już wszystkie środki obrony były wyczerpane, łącznie z tym, cośmy znaleźli na terenie domu, dozorca domu, pan Buczek, wskazał nam miejsce, gdzie w 1939 roku żołnierze zakopali amunicję. To się wykopało, cały sanitariat siedział i czyścił naboje i jeszcze do 11 sierpnia udało nam się dotrzymać.
Tak jak mówię, patrol „Sabały” Strona 10 z 51 poszedł. Najpierw poszedł w prawo, w stronę Alej Jerozolimskich, i stwierdzili, że te kanały są ślepe, nie ma przejścia. Wrócili. Zresztą „Sabała” był ranny, ale poszedł drugi raz. Poszli w lewo w stronę Pola Mokotowskiego, w stronę Kolonii Staszica, znaleźli przejście i skontaktowali się z patrolem od „Golskiego” z Mokotowa, umówili się tam i 11 sierpnia wycofaliśmy się z Reduty. Żeby skończyć z Redutą – w szpitalu zostali ranni, została część personelu sanitarnego i został ksiądz profesor Salamucha, który był dziekanem kapelanów Ochoty, ale znalazł się też u nas, w Reducie i był naszym kapelanem. Przed szturmem udzielał absolucji generalnej, odprawiał mszę w piwnicy i przy naszych pogrzebach na podwórzu celebrował krótkie nabożeństwa. Ksiądz Salamucha miał już duże doświadczenie, dlatego że był w liczbie profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie aresztowanych i wywiezionych i przebywał bardzo długo kolejno w kilku obozach. Tak jak słyszałam (nie wiem, czy to prawda, ale tak słyszałam), że interweniował Watykan i dlatego jego wreszcie wypuścili, bo go trzymali nawet dłużej niż innych. Już nie mógł być w Krakowie, przyjechał do Warszawy i przy kościele świętego Jakuba pełnił funkcję wikarego, równocześnie zawiadując kapelanami ochockimi. I on – zdając sobie sprawę, że jeżeli zostaje, to zostaje na pewną śmierć – został z rannymi. Po naszym wyjściu ronowcy zajęli budynek, po kilku godzinach (bo przez kilka godzin nie weszli, bali się) rozstrzelali w pierwszym rzędzie księdza Salamuchę, tego dozorcę Buczka, kilka osób z wysokiej inteligencji warszawskiej, którzy zresztą z nami współpracowali, bo – jak mówiłam – współpraca z ludnością cywilną była cudowna po prostu i resztę zabrali na Zieleniak, mordując niektórych po drodze. To była Reduta. A tymczasem – losy powstańców – pierwsze grupa pod dowództwem kapitana >Stacha< Jerzego Gołębiewskiego wyszła o godzinie szesnastej. Byłam w tej grupie, bo szły sanitariuszki wyznaczone do opieki nad lżej rannymi, którzy mogli iść z nami. Wychodziliśmy w ten sposób – brama od strony Mianowskiego była już na wpół wyważona i na takiej ukośnej stercie leżała brama, a na niej ronowiec z karabinem maszynowym, którym siał wachlarzowym ruchem, strzelał i ryczał z wściekłości. Jego twarz tak mi się maluje, jak sobie wspomnę, bo był czerwony, purpurowy i wrzeszczał, bo nie mógł nikogo dostać. A myśmy przebiegali pod ścianą domu naprzeciwko tej bramy, przy odliczaniu, bo odliczał sierżant „Raz, dwa, następny, raz, dwa, trzy, cztery, następny – raz, następny – raz, dwa, trzy, następny…” I ten nie mógł nikogo z nas dostać. Wpadliśmy do tych kanałów, wskoczyliśmy, to był straszny moment, bo taki chlupot, wpadało się od razu po kostki w jakąś maź i ciemność, absolutna ciemność. Trzeba pecha – pogubiliśmy się w tych kanałach. „Stach” szedł pierwszy, za nim też część przeszła, przede mną trzeci chyba zbłądził, poszedł w prawo, a następny za nim. Myśmy się tam nawoływali i trafiliśmy w te ślepe kanały. I całą grupką spacerowaliśmy sobie przez trzy doby. Moja mama była ze mną, bo – tak jak mówiłam – nie opuszczała mnie na krok. W efekcie część dostała się na Kolonię Staszica. Ale przy wyjściu z kanału „Stach” został ranny w głowę, spadł i w kanale konał. Robił zapiski. Konał dwa tygodnie. Te jego zapiski zostały znalezione przez Czerwony Krzyż, [który] podaje w swoim protokole, że on umierał około dwóch tygodni. Ale reszta się wydostała. O godzinie piątej po południu wyszła druga grupa pod dowództwem podporucznika „Mody”, zastępcy „Stacha” i wszyscy przedarli się i dostali do Śródmieścia. W Śródmieściu walczyli do końca powstania.”
Wojciech Mieroszewicz ps. „Karcz”, strzelec batalionu „Iwo” oraz „Ostoja”, ur. 1927 roku.:
„Dom na rogu Uniwersyteckiej i Mianowskiego, to była taka jakby podkowa. W środku był olbrzymi dziedziniec, dookoła były domy, tak, jak taka naturalna twierdza, a naprzeciwko z jednej strony na Polu Mokotowskim mieliśmy koszary SS. Stamtąd do nas strzelano. Było strasznie nieprzyjemne działko rozpryskowe, a poza tym był jeszcze gmach tak zwanego przedwojennego Ministerstwa Marynarki z przeciwka, obsadzony przez ukraińców, przez Galicjan. No i na Polu Mokotowskim, dalej, stały działa przeciwlotnicze 81 milimetrów, które rano ostrzeliwały nam dom, ale tylko część domu, dlatego że resztę zasłaniał gmach ministerstwa, czyli część domu była narażona na strzały. Oczywiście było ciężko, bo działa 81 milimetrów to było coś, no i robiły duże szkody. Ulica Mianowskiego jest tam bardzo wąska i ronowcy strzelali w nasze okna, nie można było się pokazać, nie można było kontrolować ich ruchów. Oni mogli w każdej chwili przeskoczyć i zaatakować nas już wewnątrz budynku większymi siłami, które by do nich podciągnęły.
Wobec tego zrobili wypad z zamiarem spalenia budynku. Wypad się udał, ronowcy uciekli. Z tym, że pożar po pewnym czasie zgasł. Nasi nie mieli doświadczenia w podpalaniu budynku, jak widać. W tym dniu również ronowcy pędzili ludzi wyrzucanych z Wawelskiej, być może nawet z Kolonii Staszica i innych budynków bliżej Alei Niepodległości. Pędzili ich Wawelską do Alei Żwirki i Wigury. Oddzielali przed naszym budynkiem mężczyzn i trzymając ich na celownikach karabinów, sami schowani między kobiety, kazali im iść pod nasz budynek zbierać zabitych Niemców i wycofać się do nich. Gdzieś ich widocznie wynosili za budynek Admiralicji, być może tam ich chowali, albo w ogóle wywozili. Płacz, lament gnanych kobiet, przedtem ograbionych i zmaltretowanych. To było straszne. Codziennie były marsze grup wysiedlanych mieszkańców. Poza tym od rana ataki, pożary. Po południu Niemcy zrobili jednoczesny atak od Raszyńskiej, Pola Mokotowskiego i od Pługa, stawiając na nogi wszystkich obrońców Wawelskiej. Obroniliśmy się. Ciągle wzniecano pożary. Dom od strony Pola Mokotowskiego, narożnik, zaczął coraz bardziej siadać. Dom siadał, nie było już właściwie piątego, czwartego, piętra. Z trzeciego i niższego piętra zostawały tylko podziurawione resztki murów. Ale jeszcze wszystko się trzymało, ataki odpieraliśmy. Ósmego sierpnia silny ostrzał artyleryjski zburzył narożnik budynku na rogu Wawelskiej i Uniwersyteckiej. Szturmy wspierane były przez czołgi. Jeden z czołgów podjechał zbyt blisko, oberwał butelkami i granatami. Wycofali go jeszcze Niemcy na drugą stronę jezdni, ale czołg już się palił, załoga przez właz uciekła. Czołg się spalił. Nareszcie coś do zadowolenia. Poza tym jeden z Niemców schował się za latarnię. Polowali na niego, ale tak jak powiedziałem były KB karabiny piechoty, które były zajęte od strony narożnika Wawelskiej, Uniwersyteckiej. Narożnik Wawelska, Uniwersytecka tam gdzie teraz znajduje się Pomnik Lotnika przeniesiony z Placu Unii Lubelskiej, gdzie stał przed wojną. Później podjechał czołg, ale nie tak blisko, osłaniając Niemca za latarnią, umożliwił mu wycofanie się. Dziewiątego sierpnia ostrzał artyleryjski dział przeciwlotniczych na Polu Mokotowskim, z przerwami szturmy. Żeby było wiadomo mniej więcej jaka intensywność była ostrzałów artyleryjskich, jeden z mieszkańców bloku – porucznik rezerwy, naliczył tego dnia powyżej pięćset eksplozji pocisków artyleryjskich. Niestety było dużo ofiar wśród ludności cywilnej przy gaszeniu pożarów. Swąd dymu i drażniący zapach materiałów wybuchowych w pociskach, stawał się nie do zniesienia. Jedynie w nocy można było odetchnąć trochę świeżym powietrzem, ale też niestety świeżym powietrzem z dymem, zawsze się coś paliło, tliło. W ścianie frontowej od strony Żwirki i Wigury, w narożniku, zostały dokonane olbrzymie wyłomy w murze do piwnicy.
Pewnego, późnego już wieczora przyszedł na moje stanowisko kolega >Zaruta< i pyta się, czy mógłbym go zastąpić, bo stoi na posterunku przy wyłomach, bo on musi się przespać. Natychmiast go zastąpiłem. Na moje miejsce przyszła jedna z łączniczek >Danka Czarna. On pokazał mi wszystko, dał mi swój MP 40, to jest >szmajser, niemiecki pistolet maszynowy. Stałem tam do rana w ciszy. Sypał się tylko tynk ze ścian sufitu. Rano „Zaruta” przyszedł mnie zmienić. Powiedział mi, że w tej chwili robiony jest przekop – bo on po drodze jeszcze gdzieś wstąpił – z piwnicy do kanału pod ulicą Wawelską. W bloku mieszkało bardzo dużo inteligencji, między innymi urzędników różnego rodzaju instytucji miejskich i państwowych. Również byli inżynierowie pracujący w wydziale wodociągów i kanalizacji, stąd wiedzieli, że tam biegnie kanał, mniej więcej na jakiej głębokości i jak tam się dostać. Później się dowiedziałem, że robili przekop pod fundamentem. Tam bardzo ostro się schodziło w dół. Sam kanał był wykonany z prefabrykatów betonowych. Kanał na filmie >Kanał< był trochę inny. U nas był kanał, który miał metr dziesięć wysokości i siedemdziesiąt centymetrów szerokości. Tak, że nawet będąc pochylonym, nóg wyprostować się nie dało. W ciągu dnia znowu artyleria przeciwlotnicza, czołgi, szturmy, ale wytrzymywaliśmy jeszcze. Szturmy pod osłoną karabinów maszynowych. Na Polu Mokotowskim, w pobliżu, już poza zasięgiem naszych granatów, butelek, broni krótkiej czy też ewentualnie kilku pistoletów maszynowych, w odległości nie większej jak dwieście metrów, zrobili stanowiska piechoty. Również stamtąd nas ostrzeliwali cały czas. Dziesiątego to się powtórzyło. Coraz więcej rannych i poległych wśród ludności cywilnej było, szczególnie przy gaszeniu pożarów. Jedenastego już wiedzieliśmy, że zrobiono przekop. Przekop zrobiono dziesiątego wieczorem do kanału. Niewiadomo było, kiedy będzie ewakuacja, ale poszły patrole poprzedniej nocy w obie strony kanałem w stronę Grójeckiej i w stronę Alei Niepodległości. Niemcy oczywiście nie wiedzieli.”
Zaborski ps. „Błyskawica”, łącznik później strzelec Obwodu VII „Obroża”:
„(…) mój stryj zginął na Ochocie w Reducie Wawelskiej. Przyszła ciotka i myśmy nawet później pojechali [tam] z [jego] synem, który był w Batalionie >Zośka< i po Powstaniu się zjawił u nas. Pierwszego dnia po wyzwoleniu, czyli 18 stycznia, myśmy się przedarli przez ruskie kordony do tego domu, żeby znaleźć stryja, aleśmy go nie znaleźli. W piwnicy domu na [rogu] Mianowskiego 15, Wawelskiej i Pługa leżeli na łóżkach martwi powstańcy zastrzeleni przez Niemców. Jeszcze w styczniu! To [było] straszne wrażenie, bo to smród okropny… jakiś pies wałęsający się między tymi trupami… Z latarką byliśmy, poświeciliśmy. Nigdzie żeśmy stryja nie znaleźli i wróciliśmy czym prędzej.”
Budynek Mianowskiego 15 przetrwał okres wojny mimo wielu zniszczeń co ukazują zdjęcie lotnicze, wykonane przed i po II wojnie światowej.
Po wojnie budynek odbudowano. O walkach oraz poległych tu ofiarach, informuje tablica pamiątkowa umieszczona po lewej stronie bramy, pod którą składane są znicze i kwiaty.
Na środku dziedzińca rośnie okazały kasztanowiec, mieszkańcy uważają go za symbol przetrwania. Zarząd Spółdzielni złożył wniosek, aby przyznano mu statut Pomnika Przyrody. Wybrano dla niego imię Franciszek, aby upamiętnić Pana Franciszka Buczka, ostatniego przedwojennego Gospodarza Domu, jednej z pierwszych ofiar żołnierzy RONA, zginał 11.08.1944r.
Opracowanie historyczne zostało przygotowane przez „Biuro Obsługi Inwestycji”
OBSŁUGA INWESTYCJI BUDOWLANYCH SEBASTIAN ŁODEJ 27-100 Iłża, os. Stanisława Staszica 12B/2 Pracownia | 04-077 Warszawa, ul. Grochowska 217 /15 |